The Decameron John William Waterhouse 1916

Wstęp

Mimo że z koronawirusem my, Polacy, zmagamy się już od początku marca (w wielu społeczeństwach pojawił się on kilka miesięcy wcześniej), wciąż nie wiemy, jak go racjonalnie oswoić. Nawet maseczki – ikoniczne bohaterki czasu zarazy – budzą podstawowe wątpliwości: zakładać je czy lepiej z nich zrezygnować? Ponieważ przybywa problemów, przybywa także znających się na nich specjalistów. Wielu z nich podkreśla, że choć maseczka nie chroni nas przed innymi, to jednak chroni innych przed naszym wirusologicznym potencjałem. Dlatego jeżeli wszyscy będą chodzić w maseczkach, znajdziemy się w prawie ewangelicznym świecie, w którym każdy chroni każdego. Niektórzy specjaliści uwodzą nas nadzieją, że maseczka posiadająca odpowiedni filtr „troszczy” się o bezpieczeństwo nie tylko innych ludzi, lecz także swojego właściciela. Nie brakuje specjalistów, którzy myślą jeszcze inaczej. Według nich człowiek zdrowy, który nosi maseczkę, musi ją często zmieniać, ponieważ w przeciwnym razie funduje sobie małą komorę gazową, wypełnioną między innymi bakteriami, wirusami i grzybami.

Ireneusz Domagała, czy maski w świecie maseczek 

Bywa, że maseczki inspirują. Poznański artysta Ireneusz Domagała, który zrealizował już ponad 60 projektów scenograficznych i kostiumowych, postanowił włączyć się do ogólnonarodowej dyskusji na temat maseczek. Na pytanie: nosić czy nie nosić? raczej odpowiada: nosić. Pod koniec kwietnia zamieścił na Facebooku swoje zdjęcie, na którym ma założoną niezwykle intrygującą maseczkę. Od tamtej chwili zdjęć przybywało, a na każdym z nich artysta prezentuje się w innej maseczce. W zestawie, który otrzymałem od niego 1 czerwca, takich zdjęć było już 54. Podejrzewam, że dziś liczba ta została już znacznie przekroczona.

Dlaczego maseczki intrygują? Dlatego, że są nie-maseczkami. W najlepszym razie chronią nas i innych, ale przede wszystkim okazują się maskami, które angażujemy w żmudny proces zarówno budowania własnej tożsamości, jak i diagnozowania.

Właśnie dlatego każda maseczka jest jednocześnie maską, która wskazuje na pewien istotny aspekt tych czasów. Maski, w które przepoczwarzają się maseczki, nie wyłaniają się z kulturowej próżni, lecz są efektem oswajania przez Domagałę różnych tradycji artystycznych. Tytuł każdej pracy jest, z jednej strony, komentarzem do współczesności, a z drugiej – nazywa daną tradycję. Pierwszy obiekt cyklu nosi tytuł Czas przeciętej ciągłości – Maska á la Fontana. Wśród pozostałych prac znajdujemy między innymi takie projekty jak: Czas zachlapanych intencji – Maska á la Pollock /Jackson/, Czas nieczynnych scen operowych – Maska á la Degas /Edgar/, Czas rewolucyjnej niezgody na starość – Maska á la Kobro /Katarzyna/, Czasy spacerów w dynamice psa na smyczy – Maska á la Balla /Giacomo/, Czasy huśtawki ekstremalnych nastrojów – Maska á la Mark /Rothko/, Czasy umarłych wartości klasy politycznej – Maska á la Kantor /Tadeusz/, Czasy zakaźnych rur wentylacyjnych i air condition – Maska á la Fernand /Léger/. Nie brakuje także pracy autotematycznej: Kamuflaż autora – Maska á la Domagała.

Pluralizm czasu zarazy    

Trudne czasy sprzyjają zdecydowanie pluralizmowi poglądów – także tych, które charakteryzują się porządnymi, naukowymi rodowodami. Chyba dlatego społeczna wyobraźnia mętnieje. Być może będziemy dzielili naszą historię na czasy przed koronawirusem oraz na czasy po nim. Czasów „po” wciąż nie znamy. Na czasy „przed” zaczynamy chyba patrzeć inaczej. Niegdyś charakterystyczne dla nich było przeświadczenie o mocy, o tym, że być człowiekiem to coś wielkiego. Warto jednak pamiętać, że w filozofii współczesnej od ponad dwóch dekad lat rozwija się nurt posthumanistyczny, którego zwolennicy uczą nas pokory i skromności oraz podkreślają, że człowiek jest tylko częścią świata, o czym wcześniej czy później będziemy musieli sobie przypomnieć. Chyba wielu z nas pobiera właśnie – niekoniecznie on-line – korepetycje z posthumanistycznej czułości.

Przybywa filozoficznej niepewności i melancholii, ponieważ trzeba zrezygnować z wielu atrakcyjnych form ekspresji życia lub co najmniej znacznie ograniczyć ich ekspansywność. W jakimś mieście czworo młodych ludzi zapłaciło łącznie 2 tysiące złotych mandatu, ponieważ siedząc na murku przyblokowego śmietnika, kontemplowało wspólnie smak piwa; również 500 złotych musiał zapłacić pewien mężczyzna, który wyznał policjantom, że wraca ze sklepu tylko z jedną butelką wódki, gdyż to właśnie reprezentowana przez nią konkretna potrzeba życiowa zmusiła go do wyjścia z domu. Pewien mężczyzna, nie dość, że krakowiak, to nadto rowerowy hedonista, postanowił pojeździć wzdłuż Wisły. Za zmysłowe obcowanie z królową polskich rzek zobowiązany został przez Sanepid do zapłacenia 12 tysięcy złotych.

W świecie zmętniałej wyobraźni zwłaszcza pytanie o przyszłość ma się bardzo dobrze. Chociaż piszę te słowa pod koniec maja, o sytuacji, w jakiej się znajdujemy, tak naprawdę wiem niewiele więcej aniżeli dwa miesiące wcześniej, kiedy o społecznych, kulturowych i politycznych konsekwencjach pandemii rozmawiałem z Błażejem Dąbkowskim, dziennikarzem „Głosu Wielkopolskiego”.

Choć w naszej społecznej przestrzeni ubywa zarówno znaków zakazu, jak i znaków nakazu, które są najwierniejszymi sojusznikami każdego społeczeństwa represyjnego, nie przybywa zarazem znaków informacyjnych, które ułatwiałyby nam pozadomową nawigację. A i ta domowa nie zawsze działa tak, jak trzeba. Kupować chleb czy lepiej piec go samemu? A może kupować tylko taki, który trzeba przed konsumpcją podgrzać w piekarniku, jak chcieliby szukający kompromisu sceptycy?

Od połowy marca w polskiej wyobraźni publicznej istnieje w zasadzie tylko jedna choroba – ta wywołana koronawirusem. Liczą się tylko ci, którzy z jego powodu chorują i – bywa – umierają. Wszystkie inne choroby utraciły społeczną doniosłość, a w medialnym sensie przestały nawet istnieć. Jeśli ktoś ma udar czy zawał, jego śmierć jest społecznie nieważna i nie ma żadnego znaczenia politycznego. A przecież to nie jest prawda, że jeśli zagościł u nas wirus, to inne choroby się wycofały. Koronawirus odwrócił nam cały system wartości. Przecież niedawno mówiło się nam, że mamy jak najczęściej wychodzić z domu i korzystać z transportu publicznego, a teraz zamiast chodzić i biegać, powinniśmy przeprosić się z naszymi samochodami. To, co było czarne, stało się białe, a to, co było białe, stało się czarne.

Nasze dylematy nie wyglądają poważnie, kiedy skonfrontujemy je z wymyślonym światem Dżumy Camusa lub zamieszczonym w ProloguDekameronu Boccaccia opisem dżumy, która spustoszyła Europę w połowie XIV wieku. Nie może być inaczej, jeżeli nasze dylematy są doświadczeniem ludzi wciąż sytych i dobrze pojonych – to znaczy ludzi zdrowych, którzy mają do czynienia raczej z samym pojęciem i medialnym, budzącym strach obrazem koronawirusa, aniżeli z nim samym. Wiemy przecież, że każda chwila może zakłócić ten dobry stan rzeczy. Wszak chorych nie ubywa, lecz wciąż przybywa. Jak zatem wpłynie na nas doświadczenie pandemii?

Najbardziej oczywista i najbardziej prawdziwa odpowiedź: a skąd ja mam to wiedzieć? Traumatyczne doświadczenia lubią zaskakiwać swoimi owocami. Miały być gorzkie, a uwodzą słodyczą. Straszyły kaloriami, a okazały się głównym składnikiem diety ludzi szczupłych inaczej. Człowiek strzela słowami, a historia lepi z nich zdania. Wspomniałem już, że przenikliwym świadkiem zachłannej i niezwykle skutecznej aktywności czarnej śmierci w połowie XIV wieku był Giovanni Boccaccio.

Tak kiedyś było…

Pisałem o tym w książce wydanej kilka lat temu1. Pozwolę sobie zatem do niej dość mocno nawiązać. Boccaccio w Dekameronie zdaje reporterską relację z działania czarnej śmierci w możliwie licznych kontekstach ludzkiego życia. Boccaccio zaczyna tak:

Powiem więc, że w roku od narodzenia Pana naszego, Jezusa Chrystusa, tysiąc trzysta czterdziestym ósmym, w sławnym mieście Florencji, klejnot miast włoskich stanowiącym, wybuchła zaraza morowa, sprowadzona wpływem ciał niebieskich albo też słusznie przez Boga zesłana dla ukarania grzechów naszych2.

Sytuacja była trudna, ponieważ ludzki rozum był wobec czarnej śmierci bezradny:

Na chorobę tę nie miała środka sztuka medyczna; bezsilni byli też wszyscy lekarze. Możliwą jest rzeczą, że przyrodzenie choroby już takim było, albo też, że lekarze nic nie wiedzieli. Medyków wówczas pojawiło się siła, tak mężczyzn jak i kobiet, nie mających, mówiąc po prawdzie, najmniejszego pojęcia o medycznym kunszcie. Nikt nie mógł odgadnąć przyczyny choroby ani znaleźć na nią stosownego remedium3

Dowiadujemy się, że „spowodowane przez czarną śmierć „wypadki […] wzbudziły w umysłach nieopisaną trwogę i napełniły je różnymi wyobrażeniami. Wszyscy bezlitośnie tylko o to się starali, aby społeczeństwa z chorymi unikać. To zdawało się powszechnie jedynym ocalenia sposobem”4. Na tym oceanie niepewności i strachu jedyną wysepką było przekonanie, że trzeba unikać kontaktu z ludźmi, których czarna śmierć zdążyła już wybrać. Na tym jednak kończy się zgoda między ludźmi, którzy postanowili na tej rachitycznej wyspie czas rządów czarnej śmierci przeczekać. Jej mieszkańcy utworzyli kilka wspólnot. Pierwsza z nich realizowała postulat ograniczonej rezygnacji z życia; druga – przeciwnie – utożsamiała się z dyrektywą, która nakazuje żyć możliwie intensywnie. „Niektórzy mniemali” – czytamy – że

wstrzemięźliwość przeciwko zarazie zabezpieczyć może. Dlatego też wszelkiego nieumiarkowania się wystrzegali. Zgromadzali się w domach swoich, gdzie żyli odcięci od świata całego. Jadali letkie potrawy, pili powściągliwie wyborne wina i chuciom cielesnym nie folgując, czas swój na muzyce i innych dostępnych im przyjemnościach trawili, dla zapomnienia o zarazie i śmierci, o których ani słyszeć nie chcieli5.

Boccaccio opisuje w ten sposób tak zwanych ludzi przyzwoitych (cokolwiek to piękne słowo znaczy), którzy w nieludzkich warunkach chcą być nadal ludźmi, czyli – mówiąc nieco bardziej uczenie – chcą żyć zgodnie z tymi regułami kulturowymi, które obowiązywały wtedy, gdy czarna śmierć nie panoszyła się jeszcze w ich świecie. W relacji Boccaccia zastanawia brak wątków religijnych. Przyzwoici ludzie, o których wspomina, obywają się bez religijnych wartości, zachowań i przeżyć. Czyżby uznali, że jeśli Bóg istnieje, jest zawsze tam, gdzie ich wciąż, niestety, jeszcze nie ma?

Drugą wspólnotę tworzyli ci, którzy uważali, że

najlepszym lekarstwem na zarazę jest nie myśleć o niej, pić tęgo i żyć wesoło, śpiewać i żartować, wszystkie swoje pragnienia zaspakajać i śmiać się z tego, co się wokół dzieje. Tak też czynili. Dzień i noc włóczyli się po oberżach, pili na umór, a częściej swawolili w cudzych domach, opuszczonych przez prawych właścicieli, tak iż każdy mógł je zajmować rządząc się tam do woli. Jednakowoż i ci, raczej do zwierząt niźli do ludzi podobni, unikali skrzętnie obcowania z zarażonymi6.

W drugiej wspólnocie znajdujemy ludzi, którzy uważają, że w państwie śmierci jedynym prawdziwym przejawem wolności jest wierność możliwie wielu możliwościom życia. Gdyby nie fakt swawolenia w cudzych domach, można by ich określić mianem rzeczników wolności, której granicą jest wolność drugiego człowieka. Także oni niczego nie oczekują od Boga. Boccaccio jest jednak pisarzem zbyt inteligentnym, aby zapomniał o Bogu. Z przykrością stwierdza zatem, że

Wpośród takich opresyj i takiej żądzy osłabła, a nawet całkiem sczezła siła tak człowieczych, jak i bożych praw. Jej stróże i wykonawcy bądź to poumierali, bądź chorzeli albo też tylu podwładnych utracili, że obowiązków urzędu swego dopełniać nie mogli7.

W państwie wszechmocnej i wszechobecnej śmierci możliwa jest tylko wolność człowieka do samego siebie: „Każdy przeto mógł czynić” – zauważa Boccaccio – „co chciał.” Wyspa nie podzieliła się na dwie wspólnoty. Oprócz zimnych i gorących byli jeszcze ludzie letni: „Wielu ludzi wybrało sobie sposób życia pośredni między tymi dwoma, o których już nadmieniłem. […] Jeszcze inni wreszcie […] twierdzili, że najlepszym środkiem na zarazę jest ucieczka od niej”8 – zaznacza Boccaccio. Która postawa była najbardziej rozsądna? Odpowiedź pisarza jest zdecydowanie bezstronna: „owszem, pośród wszystkich tych stronnictw choroba szerzyła się srodze”9. W państwie śmierci pewna jest tylko śmierć. Gdzie pewna jest tylko śmierć, nie ma miejsca nie tylko dla Boga, lecz również dla drugiego człowieka:

Powszechna klęska taką trwogę w umysłach mężczyzn i kobiet sprawiała, że brat opuszczał brata, wuj siostrzeńca, siostra brata, a często nawet żona męża swego. Gorzej jeszcze, że ojcowie i matki ostawiali dzieci swoje nie troskając się o nie zupełnie, tak jakby obcymi im były10.

Radykalnie zmieniają się obyczaje. Zaraza zabija nie tylko ludzi. Niszczy także niektóre uprzedzenia:

Skutkiem tego, że chorych opuszczali krewniacy, przyjaciele i sąsiedzi i że sług dostać nie można było, weszła w obyczaj rzecz dotąd niesłychana: białogłowy, choćby najpiękniejsze i z najlepszych rodów idące, nie wzdragały się, zachorowawszy, mężczyzn do posług przyjmować, nie wchodząc w to, czyli są starzy, czy też młodzi, i obnażały przed nimi najwstydliwsze części ciała swojego11.

Boccaccio podejrzewa nawet, „że te, które później do zdrowia przyszły, z zwyczaju tego pobudkę do rozpusty wzięły”12. Pisarz podkreśla, że skutkiem tego nowego doświadczenia śmierci było pojawienie się „wielu nowych obyczajów, całkiem przeciwnych do tych, co dawniej istniały”13… Nadmiar śmierci okazał się zatem szkodliwy dla wszechobecności jej pojęcia wypracowanej przez chrześcijańskie pojęcia i wartości.

Ofiarą nadmiaru śmierci staje się także sama śmierć. Ponieważ jest zawsze i wszędzie, traci na wyjątkowości i niepowtarzalności. Nie jest już głosem prawdy banalnej, choć powszechnej, metafizycznie głębokiej, lecz trywialnej — powszechnej i metafizycznie płytkiej.

Dotychczas zwyczajem było, że w domu zmarłego zbierały się krewniaczki i sąsiadki, które go pospołu z domownikami opłakiwały; przed domem zasię skupiali się przyjaciele i sąsiedzi oraz liczni współobywatele; do nich później, według godności zmarłego, dołączało się duchowieństwo. Zebrani brali mary na ramiona i ze śpiewem, przy blasku gromnic, zwłoki odprowadzali do kościoła, który zmarły wybrał był przed zgonem. Gdy tylko mór się pojawił, obyczaje te zanikły ustępując miejsca nowym. Umarłego nie tylko ciżba niewiast nie otaczała, ale niejeden człek samotnie z tego świata schodził, nie będąc żegnany łzami i wzdychaniami swoich krewniaków. Miast szlochów rozbrzmiewały żarty, śmiech i wesołość na stypach.

Nowy ten obyczaj zwłaszcza dbałym o swe zdrowie białogłowom do smaku przypadł, zadając kłam ich płci tkliwości. Rzadko się zdarzało, aby szczątki doczesne przez więcej niż dziesięć albo dwanaście osób do kościoła odprowadzane były. Orszak żałobny składał się przy tym nie z czcigodnych mieszczan, lecz z zwykłych grabarzy, którzy zwali się służbą moru i za zapłatą pracowali. Ci, trumnę jak najśpieszniej pochwyciwszy, nieśli ją zazwyczaj do najbliższego kościoła, a nie tam, gdzie zmarły pragnął, aby nad jego ciałem modły odprawiono. Czterech albo sześciu księży, z zapalonymi świecami, a czasem i bez nich, odprowadzało zwłoki do pierwszej napotkanej mogiły i powierzało je ziemi bez zbytnich modłów14.

Liczba kapłanów imponuje. Kościół jako instytucja okazuje ostatnim sojusznikiem majestatu śmierci.          

Być może to właśnie doświadczenie ówczesnej, pandemicznej śmierci jest początkiem zarówno obumierania wyobraźni średniowiecznej, jak i jej otwierania się na wartości i pojęcia kultury antycznej, które okazały się koniem trojańskim renesansu. Oficjalną wyobraźnię średniowieczną tworzyła zasada memento mori – pamiętaj o śmierci. Kiedy zaczęli umierać prawie wszyscy, stała się ona wręcz śmieszna, by nie powiedzieć: egzystencjalnie i aksjologicznie martwa. Dlatego kilkadziesiąt lat po ”czarnej śmierci” ludzie uczą się – może nawet muszą się uczyć – trudnej sztuki życia w coraz innym świecie – mianowicie świecie odrodzenia.

A tak jakoby jest  

Czy zatem koronawirus w podobny sposób „przemieli” ludzkość i zmieni świat? Co to jest jednak świat? Tworzą go społeczeństwa o bardzo różnych tradycjach. By nie komplikować wywodu, ograniczę się do europejskiego podwórka. Tworzą je zarówno zsekularyzowane Francja, Holandia i Niemcy, jak i katolickie Polska i Włochy. Jak na pandemię zareagują tak różne grupy? To mogą być zupełnie inne reakcje. Czy ludzie religijni stracą wiarę, a ateusze – przeciwnie – wrócą na jej łono? A może będzie jeszcze inaczej: wierzący zaczną jeszcze intensywniej wierzyć, a wątpiący w Boga zastąpią swoje wątpienie odmówieniem Mu prawa do istnienia?

Nie wiemy, czego było i jest więcej: koronawirusa czy strachu przed nim. Najpewniej strachu, ponieważ jest bardziej medialny aniżeli sam wirus. Nie można jednak wykluczyć – na co wskazuje między innymi przykład Brazylii, Włoch i Nowego Jorku – że gdyby w Polsce nie było strachu przed koronawirusem, najpewniej nadmiernego, byłoby go – wirusa, a nie strachu przed nim – w naszym życiu niewyobrażalnie więcej. Kiedy piszę te słowa, zaczyna się właśnie pierwsza środa czerwca. Dzień, który właśnie minął, kojarzy mi się z karlejącym strachem przed koronawirusem oraz z informacjami, które zapewniają mnie, że mimo to ma się on – koronawirus, a nie strach przed nim – bardzo dobrze.

Dlaczego dziś wszyscy tak bardzo boimy się koronawirusa? Przypomnę, że zaraz po zakończeniu I wojny światowej, kiedy nasi dziadkowie i pradziadkowie świętowali odzyskanie przez Polskę niepodległości, „hiszpanka” uśmierciła około 200 tysięcy Polaków. W tym czasie życie toczyło się w zasadzie normalnie, szkoły funkcjonowały, podobnie kina i kawiarnie. W trakcie dziesięcioleci zmieniło się radykalnie nasze myślenie o życiu i śmierci. Ta ostatnia stała się bardziej nieobecna w naszym świecie, pojawiła się zarazem także zdecydowana chęć ucieczki przed nią. Jest w nas chyba większa niezgoda na śmierć, aniżeli w egzystencjalnej wyobraźni naszych przedwojennych antenatów. Musimy też pamiętać, że śmierć wtedy mniej kosztowała, nie kryły się za nią świadczenia społeczne, a dziś otoczona jest ona często wianuszkiem licznych zobowiązań. Dziś nie ma przyzwolenia na sytuacje tragiczne, które kiedyś były naturalnym bogactwem społecznego krajobrazu. Obecnie dzieciom „nie wolno” umierać, jeszcze przed wojną dzieci umierały jak najbardziej „legalnie”, a zatem i często. Współczesnemu człowiekowi w ostatnich latach względnej stabilizacji metafizycznej mogło się wydawać, że jest wręcz nieśmiertelny, że zawsze będzie wiecznie młody i zdrowy. Z naszej wyobraźni statystycznych konsumentów może nie do końca zniknęły wartości, za które kiedyś trzeba było umierać, lecz w każdym razie znacznie zmalała ich egzystencjalna atrakcyjność. Starzeją się nie tylko ludzie, lecz także wartości, które są koniecznymi przyprawami ich życia.           

Jaka czeka nas przyszłość? Odpowiedź na to pytanie zależy w znacznym stopniu od teraźniejszości, jaką sobie sami zafundujemy. To ostatnie sformułowanie nie grzeszy skromnością, ponieważ dumnie zakłada, że mamy ogromny wpływ na naszą własną współczesność. Choć brzmi dobrze, jest dźwiękiem wydawanym przez instrument zdecydowanie rozstrojony lub ewentualnie źle nastrojony. Jeżeli o czymś decydujemy, to zawsze w granicach kapitalistycznej wyobraźni, której źródłem – może nie jedynym, ale na pewno najbardziej witalnym – jest potrzeba zysku. Koronawirus musi z tą potrzebą przegrać, ponieważ w szczególności jest jej podporządkowane ludzkie życie, zgodnie z posthumanistyczną poprawnością dodam nawet: każde życie. Świat współczesny jest niewyobrażalnie mobilny. Nie sądzę, aby kapitalistyczna rządza zysku wyraziła zgodę na jakąkolwiek racjonalizację dynamizmu tego ciągłego transferu. Istnieje obiegowe przeświadczenie, że choroba, która sparaliżowała świat, musi na niego wpłynąć. Zapewne pojawi się recesja gospodarcza, ale nie wiemy, czy będzie ona trwała pół roku, rok, czy może dwadzieścia lat, a może nawet jeszcze dłużej.    

Na początku kwietnia byłem przekonany, że z naszej polskiej perspektywy jako najbardziej widoczny jawił się kryzys Unii Europejskiej, symbolizowany przez pozamykane granice jej członkowskich państw. Triumfowali wszelcy możliwi eurosceptycy, w tym radykalni zwolennicy myślenia o państwie narodowym. Wciąż wierzę, że Europy musi być więcej i może być więcej w naszym polskim życiu. W każdym razie w czerwcu jest Europy w Polsce zdecydowanie więcej, aniżeli było jej w maju.     

Władza w czasach zarazy

Czasy pandemii sprzyjają silnej władzy, bo uderzają w kulturę demokratyczną, która lubuje się w dyskusjach, sporach, wahaniach. Społeczeństwo daje się wtedy „zagonić” do pewnych rozwiązań, jak spędzanie całych dni w domach. Nie sądzę jednak, by jakakolwiek władza była zachwycona epidemią, gdyż sama jest ona przecież częścią społeczeństwa. W Polsce mieliśmy jednego zakażonego ministra, a w Wielkiej Brytanii – premiera, aczkolwiek nie brakuje przecieków, które sugerują, że choroba tego ostatniego była bardziej wydarzeniem politycznym aniżeli zdrowotnym. Koronawirus kąsa więc ostro wszystkich, także polityków, ale najbardziej lubi jednak ofiary anonimowe. W kwietniu zastanawiałem się, czy po ustaniu epidemii wprowadzone środki dyscyplinujące zostaną utrzymane. Przypomniałem starą maksymę, która mówi, że każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje w sposób absolutny. Od tej zasady mocniejsza jest jednak wspomniana już przeze mnie kapitalistyczna żądza zysku. Zamknięci w mieszkaniach ludzie tracą apetyt na życie, który jest ojcem większości naszych potrzeb. A bez nich kapitalizm zamiera, zastygając w swojej ostatniej pozie. Dlatego trzeba ludziom pozwolić oddychać pełną piersią, mimo że przedwczesna liberalizacja sanitarnych ograniczeń może dla wielu z nich zakończyć się tragicznie. Od lat mamy już do czynienia z hiperkapitalizmem. Czy może on być jeszcze bardziej liberalny? Jeszcze bardziej zimny i bezwzględny? Oczywiście – zawsze może być gorzej, ale wróciłbym tutaj do przykładu z dżumą sprzed prawie siedmiuset lat. Teoretycznie epidemia z XIV wieku powinna się była przysłużyć ureligijnieniu Europejczyków, a w rzeczywistości stało się zupełnie odwrotnie.

Zakończenie

Musimy pozwolić na to, aby przyszłość także tym razem nas zaskoczyła.     


  1. R. Kubicki, Egzystencjalne konteksty dzieła sztuki. Studium z pogranicza estetyki i filozofii kultury, Oficyna Wydawnicza Epigram, Bydgoszcz 2013. []
  2. G. Boccaccio, Dekameron, przeł. E. Boyé, tekst poprawił, uzup. i przedmową opatrzył M. Brahmer, PIW, Warszawa 1986, s. 3. []
  3. Ibidem, s. 4. []
  4. Ibidem []
  5. Ibidem, s. 10. []
  6. Ibidem, []
  7. Ibidem, []
  8. Ibidem, s.10 []
  9. Ibidem, s.10 []
  10. Ibidem, s. 11 []
  11. Ibidem. []
  12. Ibidem. s.11 []
  13. Ibidem. s.11 []
  14. Ibidem, s. 5. []

Avatar photo
Roman Kubicki

Roman Wojciech Kubicki, polski filozof, profesor nauk humanistycznych, nauczyciel akademicki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i innych uczelni, dyrektor Instytutu Filozofii Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.