Rozmowa Kamili Kobierzyńskiej z Darią Bielienkov

<< Sponsorem Podcastu festiwalu Poznań Art Week „Energia Sztuki” jest ENEA Operator >>

Kamila Kobierzyńska (KK): Witam w podcaście Poznańskiego Art Weeka Energia Sztuki, którego sponsorem jest Enea Operator. Z tej strony Kamila Kobierzyńska, a moją gościnią jest Daria Bielienkov, absolwentka kierunku filologii rosyjskiej oraz literatury. Głównym polem poszukiwań Darii jest granica, przejście pomiędzy świadomym i nieświadomym. Interesuje ją również relacja polsko-niemiecka, która bezpośrednio dotyka jej rodziny i funkcjonowania na terenach Dolnego Śląska, terenach „poniemieckich”. I właśnie niedawno zakończyła się wystawa „Tu kiedyś był zamek”, o której dzisiaj porozmawiamy. Cześć Daria.

Daria Bielienkov (DB): Cześć, bardzo dziękuję za zaproszenie. Tak jak powiedziałaś, niedawno skończyła się wystawa w Zamku Cesarskim w Poznaniu, nad którą pracowałam właściwie od roku. Główną realizacją tego tematu była książka fotograficzna. A tak naprawdę to jest temat, nad którym pracuję już od dawna, właściwie od początku swojej edukacji na Uniwersytecie Artystycznym – od pięciu lat ten temat jest cały czas obecny w moich pracach. Zaczęło się na pewno od bardzo silnej więzi właśnie z Dolnym Śląskiem, z którego pochodzę. Takie słowa Olgi Tokarczuk, które bardzo we mnie pozostały do dzisiaj, które kiedyś przeczytałam – jest taka magiczna więź i nić pomiędzy ludźmi i miejscami, które oni zamieszkują, w których są obecni. Czuję, że taką nić posiadam z Dolnym Śląskiem, bardzo mocną, to było dla mnie bardzo naturalne, kiedy moja babcia zmarła i stary dom niemiecki, który zamieszkiwała, nadal w naszej rodzinie. Ten dom został zamknięty po jej śmierci właściwie na 10 lat, nikt tam nie mieszkał. Kiedyś po prostu postanowiłam, że to jest właśnie ten moment, w którym trzeba tam wrócić i coś zrobić.

KK: I pretekstem do tego właściwie była fotografia… No właśnie, jesteś tegoroczną absolwentką Uniwersytetu Artystycznego im. Magdaleny Abakanowicz na Wydziale Fotografii. Też pamiętam Twoje wcześniejsze realizacje, które właściwie dążyły do poznania tego miejsca też poprzez różne ciekawe media, czy to Polaroid, czy to kamera 8 milimetrów. Może opowiesz też ogólnie trochę o genezie tych projektów i tym, jak w Twoich projektach to „poniemieckie” może się zmaterializować?

DB: Dla mnie „poniemieckie” to przede wszystkim emocje. Coś, co wiąże mnie właśnie z miejscem, gdzie się wychowałam, moim domem rodzinnym. To jest trochę takie dorastanie w przestrzeni, której tak naprawdę nie rozumiesz do końca, bo czujesz bardzo mocną obecność i ślad ludzi, którzy kiedyś tam byli, mieszkali i ten ślad jest cały czas obecny. Bardzo często zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że właśnie my naszą tożsamość, tożsamość naszej rodziny budujemy tak naprawdę na tożsamości osób, które kiedyś tutaj były i pozostawiły po sobie wszystkie te rzeczy, domy, miejsca… I dlatego właśnie fotografia mi pomogła jakby zmaterializować troszeczkę tę „poniemieckość”, zrozumieć w ogóle swoją rodzinę, swoje pochodzenie i trochę poukładać, usystematyzować sobie to wszystko. Więc na pewno zaczęło się od zdjęć po prostu domu, który był dziwnie mój i obecny, ale też opuszczony po tej śmierci babci, i zamknięty. Zaczęłam go odkrywać dla siebie i myślę, że dla swojej rodziny na nowy sposób. I właśnie ta „poniemieckość” zaczęła wracać. Wydaje mi się, że trochę inaczej do tego podchodzę, dlatego że jestem już trzecim pokoleniem. Moi rodzice zupełnie inaczej podchodzili do tej sytuacji, moja babcia także. Dla mnie ta „poniemieckość” wiąże się bardzo z emocjami.

KK: I to już jest właściwie takie wtórne… to nie jest dla ciebie do końca tylko pewnie „poniemieckie”, ale jest już bardziej twoje, tak? To jest też kawałek tożsamości trzeciej generacji po wojnie. Myślę, że to jest na nowo oswojone i takie utulone.

DB: Tak. Nawet ostatnio przy okazji też wystawy w Goerlitz byłam w domu rodziców i rozmawialiśmy na holu, na pierwszym piętrze, zapytałam taty, co to są za drzwi, które są jakby wplecione w ścianę? Tato mówi, że tam jest wejście do pieca i czuć jeszcze nawet „poniemieckie” kiełbasy…

KK: Wow! (śmiech)

DB: U mnie to „poniemieckie” cały czas funkcjonuje na co dzień. Po prostu za każdym razem, kiedy tam jestem, to powraca jakaś historia, wspomnienie. Nawet naczynia, talerze, różne meble, z których korzystamy – to wszystko cały czas jest obecne i tworzy taką naprawdę niesamowitą atmosferę. Starałam się to przywrócić dla teraźniejszości – te obrazy i to miejsce, bo bałam się, że to bardzo szybko może gdzieś zniknąć. Dlatego te fotografie i polaroidy, różne slajdy, przymierzanie rzeczy, które znajdowałam w szafach, wkładanie ich na siebie, to było takie bardzo emocjonalne przeżycie i to wszystko jest sfotografowane, uwiecznione. Tworzę taką dokumentację naszej rodziny, naszego pochodzenia, domu, historii. To wszystko od początku do końca jest pewną historią. Jeszcze nie do końca opowiedzianą, to na pewno.

KK: Jest to jakaś pamięć miejsca… W moim poczuciu ty ją ożywiasz, czy właściwie może trochę też nadajesz jej nową barwę, nowy ton. Bo te miejsca właściwie z perspektywy takiego obserwatora, z chłodnej perspektywy badawczej, są już tylko zapisane w historii, na dawnych mapach. Dziś właściwie mogłyby ziać taką przeraźliwą pustką, jak zresztą na niektórych wsiach w okolicy Sudetów, Izerów jeszcze można domy opustoszałe domy zaobserwować. A to miejsce, do którego Ciebie ciągnie jakaś siła, ten dom babci, jest też szczególnie usytuowany, to jest wieś Milęcice, dawniej Geppersdorf – miejsce z trudną historią…

DB: Tak, to jest trudna historia, ale właśnie ten Dolny Śląsk, jak dla mnie, jest bardzo podzielony, ma taką romantyczną część – zamki, pałace, legendy, bo też tak się wychowałam. Rodzice czytali nam w dzieciństwie legendy Karkonoszy – Duch gór, te wszystkie pałace, rycerze, konie. To wprowadza atmosferę romantyzmu, gdzieś w pewien sposób ukierunkowuje młodą osobę, ale historia II wojny światowej, którą interesowała się też w szkole podstawowej, później w liceum, jest na pewno bardzo ciężka i nie zawsze ludzie chcą o niej pamiętać. Pewne rzeczy zaczynają być przysłowiowo zamiatane pod dywan. Tak się właśnie zaczęła historia mojej książki „Geppersdorf”, gdyż po prostu sama mieszkając tyle lat w tym miejscu, przyjeżdżając, czując się, że jestem u siebie, dowiedziałam się o rzeczach, o których wcześniej nie wiedziałam. Np. jednym z takich gospodarstw, jak gospodarstwo mojej babci, taki dom duży – była po prostu filia obozu Gross-Rosen, obozu pracy. W tym podobozie skończył się Marsz Śmierci, który wyszedł w 1945 roku ze Oświęcimia i dotarł aż do Geppersdorf poprzez cały Śląsk, Dolny Śląsk. Była to bardzo drastyczna informacja dla mnie, bo mi się zawsze kojarzyło to miejsce z pewną taką sielanką, wsią, te gospodarstwa, zwierzęta, ludzie – i nagle taka informacja, o której ludzie w ogóle nie chcą pamiętać, nie chcą mówić. Bardzo dużo czasu spędziłam w archiwum w Rogoźnicy i rozmawiałam też z tymi pracownikami, którzy wiedzą, że tam była ta filia, że jest takie gospodarstwo, ale ludzie, którzy to gospodarstwo kupili, w ogóle nie chcą absolutnie wracać do przyszłości. Teraźniejszość zamiata po prostu wszystkie ślady, które świadczą o historii tego miejsca, a tak jak właśnie wspomniałaś, Milęcice mają bardzo głęboką historię sięgającą XIII wieku i jest o czym mówić, jest o czym pamiętać przede wszystkim, bo wydaje mi się, że bez tej pamięci i odpowiedniego szacunku do tych miejsc, do tych wydarzeń nie ma dobrej przyszłości, tej teraźniejszości dla nas. Musimy po prostu o tym pamiętać.

KK: Tak, bo wszyscy jesteśmy w czymś osadzeni i akurat tamten kawałek Polski ma dość przykre przeżycia. Powiedz, co odkryłaś w okolicy domu babci?

DB: No i właśnie też nawiązując do wystawy „Tu kiedyś był zamek”. Takim głównym powodem realizacji była tablica nagrobna, którą znaleźliśmy pod progiem domu, też znaleźliśmy w okolicy domu bardzo, bardzo dużo płyt piaskowca nawiązujących albo do cmentarza, albo do jakiejś kaplicy rodzinnej. Jeszcze do końca tego nie odkryliśmy, chociaż kontaktowaliśmy się oczywiście z osobami lepiej poinformowanymi niż my, np. z archeologiami z Wrocławia, ale na razie jest ten temat zawieszony. Tablice i te kamienie, które odnaleźliśmy podczas prac remontowych świadczą właśnie o tej historii, która jest gdzieś dziwnie przez nas zakopywana… nie chcemy o czymś pamiętać, coś zostaje wyparte. To mnie bardzo zaciekawiło, dlaczego tak się w ogóle dzieje? Przecież musimy o tym pamiętać, musimy to pokazać. Nie chciałabym, żeby np przyszłe pokolenia, chociażby pokolenie moich dzieci, żyły w takiej trochę niewiedzy jak ja… i odkrywały coś bardzo późno.

KK: I po omacku.

DB: Tak, i po omacku szukając informacji, szukając odpowiedzi. Wydaje mi się, że to właśnie i fotografia, tak samo antropologia, etnografia to są nauki, które właśnie powinny ludziom bardzo dużo pomagać, uświadamiać, zaciekawiać. Poszukiwanie prowadzi właśnie do różnych takich ciekawych odkryć.

KK: W okolicy też wspomniałaś w swojej pracy Geppersdorf kilkanaście kapliczek…

DB: Ponad 17 tych kapliczek jest dostępnych, a jest ich zdecydowanie więcej. Jeszcze kilka jest na prywatnych posesjach. No i są to tylko już pozostałości, więc można też wnioskować, że ich było zdecydowanie więcej, nawet moja babcia właśnie opowiadała, że jedna z takich kapliczek była niedaleko domu, kiedy oni przyjechali na tę ziemię. Póki żyli starsi ludzie, to mieli w sobie taką pielęgnację tych miejsc. One były pielęgnowane, były cały czas podtrzymywane. Dzisiaj niestety są to już takie, można powiedzieć, ruiny, które świadczą tylko o tych śladach, o tej przyszłości.

KK: Były to kapliczki napoleońskie, zgadza się?

DB: Część tak, powyżej domu prowadzi właśnie trakt napoleoński. Tam są również takie kapliczki, ich pozostałości, ale też była taka tradycja, gdzie Niemcy przy każdym z domów budowali kapliczkę, często tam były wypisane różne modlitwy, były też podziękowania dla np. rodziny, która tam mieszka. W ogóle mam takie wrażenie, że mieszkańcy tych ziem wcześniej przed 1945 rokiem, podchodzili z szacunkiem do siebie, do swojej pamięci, dziedzictwa. Wspominam o miejscach pamięci w swojej ostatniej książce i są miejsca pamięci, jak np. miejsce straceń na jednym z pól, które znajduje się kilkanaście metrów od pola mojego dziadka. Też o tym wcześniej nie wiedziałam. Była to wielka szubienica wielkości siedmiu metrów, zbudowana z drewna solidna konstrukcja, którą było widać już z daleka. Świadczyła o tym, że miasto po prostu przestrzega prawa, w tym mieście żadne przestępstwo nie ujdzie nikomu, a później znowu był taki moment w historii, kiedy nastąpiło burzenie tych miejsc straceń, ludzie doszli do wniosku, że to nie jest jednak humanitarne, nic dobrego to nie przenosi i nastąpiło wielkie burzenie tego typu miejsc. To było około 200 lat temu, a na tych miejscach sadzono lipy. I ta lipa, jako upamiętnienie osób i  wydarzeń, taka lipa rosła jeszcze w okolicy domu do około 2004 roku. Niestety ze względu na czas i warunki atmosferyczne – nie ma po niej śladu. Jest naprawdę niewielkie miejsce świadczące o tym i dowiedziałam się o tym tylko z różnych publikacji archologicznych. Kiedyś bardziej dbano o te miejsca, nawet jak ich już nie było, to starano się w jakiś sposób je upamiętnić.

KK: No właśnie, bo ten horyzont był tak jakby bliższy, tak? Dzisiaj dużo łatwiej się przemieszczamy, mamy większy dostęp do mediów, informacji. Dawniej to własne podwórko, to kawałek dalej, obejście, było taką codziennością, o którą należało dbać. Właśnie myślę, że ta cała przyroda Dolnego Śląska, piękne ogrody, które też jeszcze pamiętają czasy Niemców mieszkających na tamtym terenie, też się pojawiają w twojej pracy właśnie jako ten romantyzm, ale z drugiej strony konfrontujesz to z twardymi faktami. Wspomniałaś o archeologii, wspomniałaś o antropologii, wspomniałaś o naukach etnograficznych… Jak ważysz te dwie sfery, taką emocjonalną, właśnie może urzekającą też wizualnie, z twardymi danymi?

DB: Uważam, że przede wszystkim jestem artystką, przez siebie to wszystko odbieram i przepuszczam. Dlatego używając nawet etnograficznych narzędzi –jestem w archiwum, sprawdzam dane, zaznajamiam się z poprzednią kulturą, szukam jakichś wspólnych odniesień, ludzi, opowieści. Kiedy to wszystko zbiorę, usystematyzuję, wszystko spiszę i zaczynam o tym myśleć, to później szukam sposobów, w jakich mogę to pokazać. Dlatego wydaje mi się, że moje fotografie są właśnie z takim romantyzmem miejsc przyrody, ale mają bardzo dużą podstawę takiej wiedzy historycznej, ten proces twórczy poprzedza research. Potem zastanawiam się jak to pokazać używając poszczególnego medium – czy sięgam po film i kamerę, czy robię fotografię. Jest poprzedzone sporą dawką takiej wiedzy,, archiwum, odnajdywania pewnych informacji, które później mogę po prostu na swój sposób przetworzyć…

KK: Na pewno na swojej drodze spotykasz też życzliwe osoby, które pomagają ci w dążeniu do tych informacji i opracowywaniu kolejnych etapów. Ta wystawa ostatnia w Centrum Kultury Zamek „Tu kiedyś był zamek” – jest to zwieńczenie tej drogi czy kolejny etap? Wcześniej książka „Geppersdorf”. Jak czujesz, jakie są jeszcze potencjały poszukiwań w Milęcicach, w okolicach?

DB: Myślę, że to jest pewien etap, że jeszcze to nie jest temat zakończony. Faktycznie, dużo osób naprawdę życzliwych spotykam na swojej drodze, np. z Instytutu Etnografii i Antropologii we Wrocławiu bardzo pomógł mi pewien pan doktor. Opowiedział mi właśnie o zamku, który znajdował się w Milęcicach. , W opracowaniach historycznych są znikome informacje. Powiedział, jak ten zamek wyglądał, jak był budowany, że był to zamek typu motte, że była to taka siedziba rycerska; to było związane z bliskością wody; kiedyś ludzie nie kopali studni, po prostu ich nie potrafili wykopać, więc musieli blisko swoje miejsca zamieszkania usytuować właśnie koło wody… Więc wiele takich informacji, do których nie mogłam dotrzeć, dostaję od ludzi, którzy po prostu są bardzo zainteresowani terenami Dolnego Śląska, tą całą historią i po prostu są entuzjastami. Tak samo jak ja, bo wszystko robię z prywatnych potrzeb i z takiej ciekawości, i tych emocji. Cały czas są emocje, które po prostu to wywołują. Myślę, że na pewno chciałabym troszeczkę wyjść poza Milęcicę, może okoliczne wsie, bo te wsie były kiedyś budowane w zależności od siebie. To nie było tak, że ktoś sobie postanowił zrobić tutaj zamek, później klasztor i się to zaczęło rozbudowywać. Te całe domostwa i powstawanie wsi na Dolnym Śląsku – to jest bardzo przemyślany system. To bardzo ciekawe, jak w ogóle właśnie funkcjonowały miasteczka, okoliczne wsie. Myślę, że na pewno jeszcze w tym temacie podziałam.

KK: Domyślam się, że wybór Zamku Cesarskiego w Poznaniu nie był przypadkowy na Twoją ostatnią wystawę. Powiedz trochę o tej konstrukcji – tam głównym elementem jest książka fotograficzna, która jest pewnego rodzaju trzonem, ciągłością, narracją, ale absolutnie nie zdradza wszystkiego… Zresztą do podcastu będą dołączone materiały wizualne, z którymi zachęcamy, żeby się zapoznać i zobaczyć też w jakiej estetyce operuje Daria. Na wystawie był też film, który nagrałaś na taśmie, co jest szalenie dzisiaj rzadkim i trudnym właściwie medium, wymagającym, i też powiedziałabym kapryśnym. Skąd takie decyzje?

DB: Tak, te decyzje są bardzo świadome, dlatego że cały czas mam w myślach właśnie tą pamięć. Pamięć jest dla mnie czymś takim bardzo żywym, co funkcjonuje w każdym z nas. Jest taką pożywką dla naszej wyobraźni, dla naszych wspomnień, też właśnie tych emocji. I wydaje mi się, że ona czasami jest taka zanikająca, mglista, nie do końca wyraźna, a czasami pewne zdarzenia pamiętamy bardzo mocno. I tak samo właśnie ta praca z filmem, zarówno  zdjęcia i film,  są czasami uderzające ostrością i wyraźnością tego miejsca, a czasami po prostu musimy się wielu rzeczy domyślać, odczytywać. One są za pewną mgłą, którą staram się uzyskać specjalnie – nie ukrywam, że były to też zdjęcia wywoływane w starej chemii. Różne eksperymenty, których się zupełnie nie bałam, a wręcz czekałam na to, że wyjdzie ciekawy efekt. Tak samo taśma właśnie filmowa na szesnastkę, którą wzięłam, to jest stara taśma z 1982 roku – wiedziałam, że będzie coś nie tak. Próbowałam 3 lata temu na niej coś nakręcić i już widzę różnicę, jest już zupełnie inna. Po wywołaniu czeka się na coś, czego nie możesz się spodziewać, nie wiesz jaki będzie efekt. Ale bardzo pozytywnie mnie to zaskoczyło, jestem zadowolona z tego efektu. Pasowało to wszystko do tej pamięci, która po prostu jest taka zanikająca, pojawiająca się, cały czas żywa, jest takim żywym tworem. Dlatego to właśnie ten film i książka bardzo ze sobą korespondują. Jestem zadowolona z tego efektu. Tym bardziej, że właśnie w Zamku Cesarskim chciałam, żeby to nie było projekcją na ekranie, ale by było wyświetlone bezpośrednio na ścianie, żeby wżerał się jak gdyby w tą ścianę, aby były tam te warstwy, Na ścianach w Zamku są te przepiękne…

KK: Stiuki?

DB: Tak! Piękne stiuki, które po prostu w tym filmie i w tym ziarnie, w tych błędach na filmie, to wszystko bardzo jest żywe. Po prostu to żyje…

KK: Dziękuję bardzo za rozmowę. Moją gościnią była Daria Bielenkov. Zachęcam do zapoznania się z Darii pracami w linku pod filmem. Dario, powodzenia z kolejnymi działaniami wokół Milęcic. Na pewno jeszcze będziemy miały okazję porozmawiać o kolejnych efektach. Dziękuję.

DB: Bardzo dziękuję.


<< Sponsorem Podcastu festiwalu Poznań Art Week „Energia Sztuki” jest ENEA Operator >>

artystkiedycja 2024podcastPoznań Art WeekPoznań Art Week 2024sztuka w Poznaniuwystawa

Avatar photo
Kamila Kobierzyńska

Kamila Kobierzyńska metodologicznie bazuje na interdyscyplinarnym researchu, korzysta też z różnego rodzaju archiwów. Czerpiąc z pamięci kolektywnej znajduje echa historii we współczesnej tkance społecznej i architektonicznej. Tworzy używając szeroko pojętej materii fotografii oraz jej kulturowych znaczeń, realizuje obiekty site-specific, prace w obszarze tkaniny unikatowej, instalacje, a także zjawiska efemeryczne i ledwie zauważalne. Mieszka i pracuje w Poznaniu, współtworzy Pracownię Obrazów Utajonych na Wydziale Fotografii Uniwersytetu Artystycznego oraz Pracownię Fotografii w Centrum Kultury Zamek. w Poznaniu. Jest członkinią zarządu Naukowego Towarzystwa Fotografii.